Tym razem wystartowałem na Z w składzie jednoosobowym, bo Joasia leczyła się z kontuzji kolana. Z komunikatu dowiedziałem się, że będą modyfikacje trasy w postaci punktów posiadających opis na mapie. I tu mam prośbę o ogłaszanie tego na samym początku - to ułatwia wybór trasy. Ucieszyłem się trasa będzie krótka i nawigacyjna, bo jestem zwolennikiem zasady, że to nie sa biegi na orientację, tylko marsze i powinno się konstuować tak trasy, żeby były możliwe do przejścia na zero przy braku błędów nawigacyjnych. Sytuacja, gdy ktoś biegnąc szybko i biorąc jak leci jest w stanie mieć wynik lepszy od idącego poprawnie nawigatora myślę, że nie pownna być wzorem. No nic, ale nie zapeszając - już na starcie wiedziałem, że takeigo komfortu nie będzie. Niemiej jednak wszyscy mają po równo, więc nawet jak wyniki są z dużą liczbą punktów ujemnych, to zabawa powinna być przednia. I nie pomyliłem się - budowniczy zapewnił moc atrakcji na trasie (oprócz znikających przecinek okraszanych mgłą było wszystko, co tygrysy lubią najbardziej). Zaczynam od LOPki, z której trzeba wziąć 2 punkty nie wiadomo gdzie umiejscowione. Nawiguję od punku będącego słupkiem wysokościowym, uważam, że wszedłem w dobrą przecinkę - brzozy i przeszedłem ją 3 razy nie znajdując żadnego punktu. Po tym ćwiczeniu decyduję się na wzięcie 2 stowarzyszy z przecinki obok, bo to się zaczyna bardziej opłacać czasowo. Punkt nr 1 zdejmuję nawigując prawidłowo z torów na rzeźbę terenu (i już wiem, że łatwo nie będzie), wracam na tory na zachód i odmierzając parokroki wbijam się w las po drugiej stronie precyzyjnie lądując na punkcie nr 2. Uznaję, że chaszczowanie na azymut na takiej odległości nie rokuje dobrego dojścia do 3 i decyduję się na nawigację drogami na południu, idąc z drogi granicą kultur i pod koniec na zachód, trafiam idealnie na punkt. Potem napierając na południowy zachód drogami, idę na sugerowany przez budowniczego rożek ze skrzyżowania dróg w środku niczego i próbuję chaszczować na azymut do punktu 4, jednak nie znajduję go tam, gdzie się spodziewam. Bardzo myląca jest droga, której nie ma na mapie i po zbyt długim poszukiwaniu decyduję się znów na stowarzysza, bo wracanie i nawigowanie ponowne (nie ma się skąd namierzyć), oceniam jako zbyt czasochłonne. Napieram na przecinkę na zachód i trafiam na nią przez gęste świerki (już w myślach nienawidzę budowniczego, za te chaszcze i zwałki), no ale jak się chce Z, to to się ma - widziały gały, co brały. Mierząc parokroki z niezbyt pewnego początku wejścia na przecinkę trafiam jednak bez problemu na punkt 5 w spodziewanej odległości. Po powrocie szukam kilka minut słupka na skrzyżowaniu przecinki z drogą, co za licho - nic nie ma. W końcu wypatruję na przecince powalony słupek - tu podziękowania za konieczność spisania numerów spod leżącego betonowego słupka, które są konieczne do znalezienia ogniska. Na pkt 6 ruszam w nieznane drogą nie istniejącą na mapie, kontrolując rzeźbę terenu. Myślę sobie, że w najgorszym razie będę nawigował z wymazanego strumienia, który nie może zniknąć (w odróżnieniu od drogi). Na szczęście nie jest to potrzebne, bowiem droga doprowadza w okolice punktu i udaje mi się go dość szybko odszukać. Punkt 7 pada na azymut, choć liczenie parokroków po bagnie w zwalonych drzewach skutkuje tym, że targają mną uczucia między morderczymi a sympatią za ułożenie porządnej wyrypy. Na pkt. 8 prowadzi droga, więc nie miałem z nim problemów. Idąc na 9 przeszedłem przez stary zbutwiały płot, za co otrzymałem nagrodą w postaci zejścia przez łąkę, zamiast przez las i krzaki. Punkt umieszczony w rzece na bagnie - brrr, na szczęście był przymrozek, inaczej oczy wyobraźni podpowiadają sceny z Mekongu... Patrzę na zegarek, liczę i już wiem, że pójście na ognisko, to słaby wynik na trasie. Chyba trzeba było w tym momencie pójść na punkty 15-19 i to dałoby najlepszy rezultat. Ale pomyślałem, że nie o to w tym jednak chodzi. Spotkanie przy ognisku (wbrew nazwie trasy) ma swoją wartość poza wynikiem i dlatego zdecydowałem się zabrnąć w tamtym kierunku. To nic, że dzięki temu nie mogłem zmieścić się w limicie spóźnień - to już pozostawiam do przemyśleń budowniczemu. Uznałem, że tego wieczoru nie zepsuję sobie humoru narzekaniem i będę się dobrze bawił. Ostatecznie wszyscy mają po równo, a nikt nie każe nikomu grzać się przy ognisku, jak ktoś lubi w tym czasie naparzać po krzakach (tu uśmiech do własnych myśli). Z asfaltu wchodzę w malowniczy parów prowadzący stromo w górę do pkt. 10. Odnajduję nie istniejącą na mapie nową drogę i dochodzę nią do leśniczówki. Tam strzępkami dróżek i liniami wysokiego napięcia, wzdłuż granic kultur trafiam na punkt 10. Do 11 decyduję się iść na azymut - co za koszmarny pomysł, ale nie widzę innej opcji, nie znajduję szczątków przecinki po drodze, no ale tego się już spodziewałem, skoro budowniczy tylko ją zostawił na mapie do nawigacji. Jak mógłby zostawić coś, co istnieje. Gdzieś w tych okolicach spotykam kolegę, który startuje po raz pierwszy na MT z synami - chyba złapali bakcyla, bo chłopaki są pełne rumieńców, świecą im się oczy i męczą straszliwie zmęczonego już tatę pytaniami. Humory wszystkim dopisują, przybijamy piątkę i dalej w drogę. Znów patrzę na zegarek i zastanawiam się, czy nawigować po twarzy ludzika z mapy i brać mało tłuste punkty, czy iść na 12. Decyduję ponownie, że ognisko ma swoją wartość klimatyczną względem wyniku i nie idę od razu do 12, jak miałem w planie. Już wiem, że nie zdążę na metę w limicie spóźnień, bo nie przebiegnę 5 kilometrów w pół godziny. No nic - uszko, oczko, oczko, buźka, uszko (na oczku biorę stowarzysza, bo nie wiem dokładnie gdzie szukać punktu na języku z poziomic, a nie jest zaznaczony kropką). Rozwiązuję zagadkę z odległością i azymutem i patrząc na reklamę na mapie zmierzam pewnie do ośrodka wypoczynkowego. Do ogniska trafiam na węch - zapach dymu nie może zmylić głodnego człowieka. Tu okazuje się, że do ogniska doszły tylko 2 zespoły z trasy Z. Decyduję, że z ogniska biegnę wprost do mety (choć 18/19 są kuszące). Wspaniała atmosfera, tu pozdrowienia dla E i kolegi niosącego drożdżówkę w reklamówce. Piękny śpiew i gitara, czyli o to chodziło. Na przeciwko jest jezioro z kładką, z której 30 lat temu łowiłem swoje pierwsze ryby na wędkę, nic się tam nie zmieniło. Taka mała podróż sentymentalna. Mija jednak kiełbaska czasu i pora ruszać do bazy. Biegusiem, biegusiem, niebieskim szlakiem po kocich łbach, wąwozami, parowami, do asfaltu w Kosach i tu pod koniec zła decyzja i nadrabiam 1,2 km, bo raz źle skręcam, z tego wszystkiego zła nawigacja na samym końcu ze zmęczenia. Odnawia mi się kontuzja nogi, no ale to już bez znaczenia (choć ból w tej ciała na InO nie jest niczym dobrym). Docieram na metę po limicie spóźnień zadowolony. Dziękuję budowniczemu i wszystkim ORGom za moc atrakcji, świetną trasę nawigacyjną pełną wszystkiego, co powinno być na trasie Z. Ogrom pracy, żeby taką trasę zbudować zasługuje na prawdziwe uznanie. Do zobaczenia na Manewrach, tym razem może na E.